Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dla matki lub nie dla matki, a wam co do tego? Ile ich tu macie?
— Jeszcze osiem, albo co?
— Ny, jacyż to wy? Osiem po 20 centów, to szesnaście szóstaków. A co spuścicie, jeżeli wszystkie wezmę!
— Tfu na twą głowę! A na co ci wszystkich?
— Co spuścicie, jeżeli wszystkie wezmę? — uśmiechając się powtarzał Hawa.
— Ta odczep się odemnie! — krzyknął Staromiejski. — Ja nie twój dureń, żebyś ty sobie ze mnie kpiny robił.
— Ny, ny, chcecie dwanaście szóstaków? Nie? Ot wam trzynaście! Za wszystkie naraz, gotowymi pieniędzmi. Czego wam potrzeba? Macie włóczyć się z nimi jeszcze trzy poniedziałki, to czy nie lepiej wam od razu wziąć gotowe pieniądze?
Mieszczanin pomyślał i sam sobie nie wierzył. Taki targ jeszcze mu się nigdy nie trafiał. Była u niego rodzina, dwaj synowie i trzy córki robiły na gospodarstwie, a on ze starą żoną plótł te czepce staroświeckim sposobem i włóczył się z nimi po jarmarkach, zarabiając, po strąceniu kosztów, najwięcej po reńskiemu, a nieraz zaledwie po jakich 20 do 30 krajcarów na jednym targu. Bardzo rzadko trafiało się, żeby rozsprzedał wszystek towar, wyniesiony na targ. A tu naraz jakiś mizerny żydek wszystko kupuje.
— Dawaj czternaście! — rzekł.
— Ny, daj Boże dobry początek! — rzekł Hawa i odliczył pieniądze. — Ale dawajcie wszystko z laską.