Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ny, wypijcie za moje. A ja wam za ten czas będę coś mówić.
— Tfu na twego ojca waryata! Czy omana jakaś uczepiła się mnie dzisiaj z tym żydziakiem? — mruknął Staromiejski, uśmiechając się, lecz tym razem daleko już dobroduszniej, niż przedtem, podczas gdy Hawa zamawiał piwo. — No, cóż tam takiego masz mi powiedzieć? Mów.
— Chciałem się was zapytać, czy dużo wy takich czepców na tydzień możecie zrobić?
— Jak do potrzeby. Zwykle robimy dziesięć. Ale jeżeliby tylko nitki, tobyśmy mogli i czterdzieście i pięćdziesiąt zrobić. Mógłbym wszystkie trzy córki do tej roboty zasadzić. Bieda tylko, że mało sprzedajemy, to po jakiego dyabła ich robić tak dużo?
— Wiecie co, zróbcie wy dla mnie na drugi poniedziałek pięćdziesiąt. Ja od was wszystkie kupię. Po piętnaście centów za każdy.
— E-he-he, taniobyś chciał!
— Ny, ależ ja biorę wszystkie naraz, to także coś znaczy. Nie potrzebujecie się po jarmarkach włóczyć. Nic was to nie obchodzi, czy będzie dobry targ, czy nie, wy macie swoje. A ja jeszcze czy sprzedam, czy nie sprzedam, to tylko Bóg wie.
— No, jużbyś to ty ta nie sprzedał. Twój przodek Judasz Skaryocki i Chrystusa sprzedał, a tybyś czepca nie sprzedał. Nie, serdeńko, daj po ośmnaście czepiec za czepiec, to zgoda.
— Ależ zlitujcie się, panie Staromiejski! — błagał Hawa — sami widzicie, ja biedny żydek, sam nieraz nie mam co jeść, a wam zarobek daję. Ny, niech