Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

otrzymawszy całe pół setki czepców, nic już nie sprzedał w mieście, ale wyruszył z nimi po wsiach, sprzedając, mieniając swój towar, a z każdej chaty wychodząc z zyskiem.


VI.

— No, dzieci! — rzekł Staromiejski wchodząc do swej ubogiej chaty — cieszcie się, dał nam Bóg szczęście!
— Bogu dzięki — rzekła Staromiejska, stara, pomarszczona kobiecina — Bogu dzięki! A co za szczęście?
Staromiejski nie mówiąc ani słowa wydobył ze swej torby parę dużych kłębów nitek półjedwabnych, następnie kilka łokci różnobarwnych wstążek i błyszczących szklanych paciorek dla „dzieci“.
— Na, macie! — rzekł z tryumfem, kładąc te łupy na stole. Matka i „dzieci“ wytrzeszczyły oczy. A trzeba wiedzieć, że dzieci te, to były trzy dorosłe już córki Staromiejskiego, wszystkie trzy kaleki na nogi. Biedne te istoty zaledwie z wielkim trudem mogły się poruszać, siedziały więc wiecznie w chacie i nie miały żadnej nadziei na zmianę swego losu. Staromiejski był niegdyś niezłym gospodarzem, gospodarstwo to jednak podzielił między dwóch synów, a sam z córkami pozostał w tej chałupie, do której przylegał tylko niewielki ogródek. Córki jego szyły, haftowały, plotły czepce i tem utrzymywały rodzinę, ojciec chodził dostarczając im zarobku, matka zaś prowadziła gospodarstwo domowe, od czasu do czasu pomagając córkom w robocie.