Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

Hawa nie patrzał jednak na to otoczenie; w oczach jego tliły jakieś iskierki jak w oczach kota, składającego się do skoku na mysz.
— Dzień dobry wam, panie Staromiejski — rzekł Hawa wchodząc.
— A, jaksiemasz, Hawo?
— Źle się mam — rzekł żydek, siadając na ławie — kiepskie czasy.
— E, co tam, da Bóg, targi się poprawią.
— Być może, że się kiedyś poprawią, ale teraz kiepsko z nami. Wiecie, już trzy tygodnie czekam. Od trzech tygodni ani jednegom czepca nie sprzedał.
— Nie może być! — zawołał Staromiejski na pół żartobliwie, bo nie wierzył słowom Hawy.
— Ba, nie może być, kiedy jest. Wszyscy mają dosyć czepców na teraz, no, i co im zrobimy.
— Trzeba szukać gdzie dalej, gdzie nas jeszcze nie znają.
— Szukałem, nic nie pomaga. A ja myślę, że na jakiś czas trzeba będzie zaprzestać robić.
— Zaprzestać robić! — zawołał Staromiejski już z nieudanym niespokojem. — Teraz zaprzestać robić, kiedy najlepszy czas do roboty? Całe lato, kiedy można było w polu zarobić i sobie trzeba było choć cokolwiek ruszyć, tośmy siedzieli za krosnami, a teraz, kiedy sama pora taka, żeby siedzieć, my mamy zaprzestać roboty! Nie, Hawo, żartujesz.
— No, ale cóż ja wam poradzę! — żałośnie zawołał Hawa — kiedy u mnie nikt już czepców nie kupuje. Mam ich na składzie trzy kopy, co z nimi robić? A ilem w nich pieniędzy wbuchał, sami policzcie!