zasadzonych pól. W lasku wóleckim miano zapalić ogień, piec kartofle i grzyby — w ogóle całe popołudnie, spędzone na swobodzie, pośród bogatej jesiennej przyrody, według słów aranżera Stefka, niedawno wypędzonego z warsztatu terminatora stolarskiego, miało być „przyjemnem, jak sto dyabłów“.
Dzieci zgromadziły się już od godziny, ale nie wyruszały pomimo nalegań niektórych zbyt niecierpliwych. Stefko, chłopak już prawie pod wąsem, dzierżący przewództwo nad tą całą gromadą jedynie na mocy swej przeważnej siły fizycznej, wstrzymywał hałaśliwą zgraję, dopóki nie zbiorą się wszyscy uczestnicy zamierzonej wycieczki. Osobliwie potrzebni mu byli Władek i Naczek, dwaj bracia bliźniaki, wyrostki, liczące po dziewięć lat, znane ze swej zręczności i chyżości. Nikt z całej kompanii lepiej od nich nie umiał uporać się w ogrodzie, lub pośród drzew owocowych, nie potrafił zręczniej umykać przed pogonią. korzystać z najnieznaczniejszych kryjówek i z bogatszymi wracać łupami. Nie dziw więc, że w oczach Stefka, biorącego sprawę wycieczki czysto ze strony praktycznej, Władek i Naczek byli uczestnikami niezbędnymi i że wolał całą godzinę wstrzymać niecierpliwą rzeszę na miejscu, niż bez nich w pole wyruszać.
Wreszcie oczekiwani pokazali się na skręcie ulicy i zostali przywitani gradem gróźb, wyrzekań i żartów.
— Gdzieżeście u dyabła tak długo siedzieli? — pytał ich Stefko, gdy stanęli wśród kompanii.
— Musieliśmy czekać na obiad. Wojciechowa rano gdzieś tam na chrzcinach była, wróciła dopiero o jedenastej i to już podochocona. To najsamprzód póki
Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.