Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.

żeber połamał. A drugi w tej samej chwili wydobył nóż i rozfałatał mi rękę aż do kości.
— A! krzyknęli jednym głosem sąsiedzi. — Oto dziateczki! Żeby nie urosły większe! Żeby im się ojciec powiesił! Żeby i ślad ich zaginął! No, patrzcie ludzie dobrzy, co to dziś za pokolenie wyrasta. Jezu Nazareński, nawróć was gdzie na złamanie karku, ale nie między naród chrześcijański!
Takie mniej lub więcej pobożne życzenia rozlegały się z gromadki ludzi, co obstąpiła poszkodowanego właściciela. Ten stał pośrodku nich, blady, ale spokojny i wodził oczyma po swej niwie, oceniając zniszczenie, wyrządzone mu w kartoflach przez zuchwałych uliczników.
— No, i patrzcie ludzie, co mi te szelmy szkody narobiły — rzekł, gdy ucichły bezcelowe wyrzekania kumów i kumoszek. Na guldena bym się nie patrzył. No, i powiedźcie, jak tu żyć przy takiej zgrai? Ale nie, ja im tego nie podaruję! Ja im pokażę, którędy ścieżka w groch. Oni myślą, że ja będę za nimi biegał po debrach, jak waryat. Nie, niech sobie lecą — ja ich znajdę w samem gnieździe. Na szczęście wiem, gdzie ich szukać. To tej grajzlerki na Garncarskiej urwipołcie — nie wiem, czy synalki, czy wychowanki, ale dla mnie to wszystko jedno. Zapakuję ja ich do karmelitów, niech się tam trochę przesiedzą i już huncwot moje imię, jeżeli im tam nie wygarbują skóry.
Nie tak jeszcze byłby śpiewał właściciel, gdyby był wiedział, co robią chłopcy, uszedłszy jego rąk. W rowie granicznym, który oddzielał jego kukurydzę od tłoki, między łopuchami leżała cała kupa nałama-