Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

nych w takiej obfitości, mimo tak groźnego niebezpieczeństwa.
— Dyabeł w was siedzi! — zawołał — Przecież was żłob miał w ręku! I nie baliście się jeszcze rwać?
— Bać tośmy się bali, bo gdyby był chciał za nami lecieć, to byłby nas mógł złapać. Ale znowu jakeśmy narwali, to grzech było zostawiać.
— No, a jakżeście się wyrwali od żłoba?
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Władek. — Popamięta on nas! Widzisz, tym majchrem[1] rozfałatałem mu rękę jak polędwicę!
— A ja, jakem mu kobznął makówką pod szczeble[2], to pewniem mu ze dwa złamał!
— A on sobie pomyślał, że za dużo dwa grzyby w barszcz i puścił nas na fraj.
— Ha, ha, ha. — zaśmiał się Stefko. — Zuchy z was, niema co mówić. Ho, będzie trojenie[3], aż się wszyscy dyabli rozradują. Ano, hołota, do lasu!
To mówiąc, Stefko gwizdnął na swą kompanię i kryjąc się po jarach, pospieszyli ku pobliskiemu laskowi.

Nie minęło i pół godziny, a już w odległym zakątku lasu, w jarze, u stóp rołożystego dębu palił się ogień z suchych gałęzi i liści, piekły się w zarzewiu kartofle i obrane z liści kaczany kukurydzy, a Stefko siedząc na grubym korzeniu, jak jaki król wydawał

  1. Nożem.
  2. Uderzył głową pod żebra.
  3. Jedzenie.