Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

rozkazy i obdzielał siedzącą dokoła dziatwę równo pokrajanymi kawałkami brukwi.
Naczka i Władka znowu nie ma w kompanii. Razem z dwoma innymi chłopakami poszli na grzyby — nikt tak dobrze nie zna w tym lesie polanek i krzaków, gdzie zawsze mimo licznych amatorów grzybobrania można znaleść kilkanaście ładnych gołąbków, surojadek i innych grzybów przydatnych do pieczenia. Zanim powrócą, kompania przegryza po kawałku brukwi, ale najlepsze, najsoczystsze kawałki leżą na stronie, na zielonym łopuchu, zachowane dla zbierających grzyby. Kartofli ani kukurydzy przed ich przybyciem nikt jeść nie śmie: upieczone kawałki odkładają na bok, w gorący popiół.
Boże, jak cudnie dokoła! Cisza, słoneczko grzeje łagodnie, chyląc się już ku zachodowi. Stare dęby stoją, wyciągając w górę swe potężne ramiona i grzeją się do słońca. Tylko zadumana brzoza nad jarem posmutniała i niby łzy złote, bez wiatru roni swe pożółkłe liście. Dzięcioł zastukał w konarze. Kapią od czasu do czasu na pół dojrzałe żołędzie z dębów, a tylko czasem, ledwie dostrzegalny doleci do tego samotnego ustronia głos blaszanego dzwonka na szyi u krowy, która się pasie gdzieś tam za gościńcem, w zubrzańskim zrębie. Dzieci mimowoli zamilkły, słuchają lekkiego trzeszczenia ogniska, patrzą dokoła szeroko rozwartemi oczyma, w których z pod grubej kory miejskiego zepsucia, przedwczesnego sieroctwa, nędzy i zaniedbania, prześwieca szczera radość, to chwilowe, ale czyste szczęście, jakie wlewa w duszę ludzką piękna przyroda. Oto maleńka, żółtawa myszka