paków. Czapki nieśli w ręku, a w każdej czapce pełno grzybów.
— Hurra! — powitała ich cała kompania.
— Oto klawe jandrusy[1]! Szpanujcie, ile grzybów namuchrali![2]
— Żeby was kaczka kopła! gdzieżeście na takie śliczne gołąbki napadli?
— Nie, ja mówię, że bestye mają do wszystkiego szczęście. Rzuć ich ze strychu, to pewnie tak jak kot na nogi npadną.
— Wybierz im oczy, to tak jak ten bogacz będą plecyma widzieć!
Śród takich radosnych okrzyków cała kompania obstąpiła uszczęśliwionych chłopaków. Osobliwie Władek i Naczek byli w honorach, do nich skierowane były wszystkie powyższe delikatne przemowy, oni byli, że się tak wyrazimy, bohaterami dnia. Zabrano od nich grzyby, które pod okiem Stefka zaczęto czyścić i piec, odłamawszy każdemu korzonek i posypawszy to miejsce obficie solą. Grzybów było tyle, że na każdego z towarzystwa wypadało po trzy sztuki, a nadto zostało się jeszcze po jednej dla Stefka, Władka i Naczka. Rozdział grzybów, jak i wszystkich innych rzeczy dokonywano hurtownie, śród kłótni i hałasu, ale z największą sumiennością i z uwzględnieniem wszelkich możliwych wymagań sprawiedliwości. Tylko Władek i Naczek, w poczuciu swej zasługi, nie mięszali się do tych sporów, ale siedzieli u ogniska pod