Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

po pamiętnej wycieczce wracała do Lwowa. Gromadka rozbiła się na grupki, które szły sobie swobodnie, nie słuchając już żadnej komendy, tem więcej, że Stefko obładowany dość znacznemi resztkami niespożytych kartofli (przydadzą się na głodne jutro), szedł z samego tyłu. Dziwna rzecz, że Władek i Naczek szli samotni i przygnębieni, jak gdyby nagle spadli z tej wysokości, na której znajdowali się przed chwilą. Nikt się jakoś nimi nie zajmował, nikt nie starał się wciągnąć ich do swej grupy, szli osobno, jeden obok drugiego i milczeli. Im więcej zbliżali się do Lwowa, tem silniej wzmagało się w nich uczucie jakiegoś niepokoju, jakiejś trwogi, coś, co niby czarna, w gromy brzemienna chmura, przy swem zbliżeniu nasyca powietrze elektrycznością i wywołuje niezwykłe napięcie i drganie w nerwach ludzi i zwierząt. Żaden z braci nie starał się wyjaśnić sobie przyczyny tego niezwykłego i nieprzyjemnego stanu; na dnie dusz dziecięcych kłębiło się ciemne poczucie winy, ale świadomość wzdrygała się zerwać z niej ostatnią zasłonę.
— Władku — rzekł Naczek, gdy już zbliżali się ku ulicy Garncarskiej — jak myślisz, bardzo nas będzie Wojciechowa całować, gdy nas zobaczy po tak długiem niewidzeniu?
Ton i słowa miały oczywiście intencyę wprowadzenia Władka w lepszy humor, ale chybiły celu, już chociażby dlatego, że były wypowiedziane chłodno, oczywiście po długim i mozolnym namyśle.
— Et, co tam o tem gadać! — odrzekł poważnie Władek. — Co będzie, zobaczymy. — Lecz i jego myśl wcale nie była tak stoicką, jak jego słowa, prze-