dańszym od piernika i pobiegliby co tchu, by swemi figurkami zwiększyć zbiegowisko uliczne, ale obecnie raptem zdało im się, że daleko lepiejby było, gdyby przed grajzlernią Wojciechowej nie było żywej duszy. Co więcej, przypatrzywszy się z góry nieco bliżej owej grupie ulicznej, obaj bracia poczuli nagle, że znajdują się zanadto blisko od niej, i jakby na komendę podali tył i zwrócili się do ucieczki. I nie bez przyczyny. W pośrodku grupy, obok policyanta, znajdowała się potężna postać gospodarza z Wulki, któremu dziś prócz szkody na niwie, zadali także szkody na ciele.
— Łapaj ich, łapaj! — rozległy się głośne krzyki z grupy przed grajzlernią, i raptem zdało się braciom, że niebo pokryło się gęstemi chmurami, że drzewa okalające ulicę chylą swe gałęzie aż ku ziemi i tamują im nietylko kroki, ale i oddech, i że kurz uliczny przemienia się pod ich nogami w lepką smołę, która czepia się ich stóp, ciągnie się, wstrzymując ich kroki.
— Aha, tuście ptaszki! — słychać gruby głos nad ich głowami, i jakieś ciężkie ręce jak młoty spadają na ich plecy i walą ich obu razem na ziemię.
— Mamciu! Mameczko! Ratuj nas! — jęknął Naczek i zaniósł się konwulsyjnem łkaniem, podczas gdy Władek zagryzłszy wargi aż do krwi, bił rękami i nogami, starając się wyrwać z rąk prześladowcy. Ale daremnie. Wkrótce zebrała się prawie cała grupa uliczna dokoła nich, policyant wziął ich obu za kark i popchnął przed siebie; obok niego, klnąc łobuzów szedł poszkodowany gospodarz, a za nim ciekawy, hałaśliwy tłum uliczny.
Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.