Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na policyę z nimi, do aresztu! Jeszcze dziś chcę protokół złożyć — naglił gospodarz.
Chłopcy szli machinalnie, prawie nie widząc ani słysząc, co się obok nich działo. Naczek wciąż jeszcze szlochał, a Władek gryzł wargi. A w około nich rozlegały się złorzeczenia i przekleństwa pobożnych kumoszek, grube docinki roboczego ludu i wrzaski ulicznej dziatwy.
— Mój Boże, takie jeszcze małe, a już takie zepsute! — wzdychała jakaś staruszka, litościwie kiwając głową.
— A żeby ich i powiesili, toby nie szkoda było, kumo moja! — wykrzykiwał jakiś donośny głos pośrodku ulicy. — Bo to wy nie wiecie, ile ja się z nimi co dzień nagryzę, namęczę, ile ich się natłukę i naupominam, ale gdzie tam! Widać, że się to jedno z drugiem już pod taką złodziejską gwiazdą urodziło! Bogu dzięki, że ich teraz biorą, przynajmniej się kłopotu pozbędę.
Władek idąc przed policyantem obok swego brata, słyszał te słowa. Głos był mu znajomy, aż nadto dobrze znajomy — to była Wojciechowa. Wbrew swemu zwyczajowi tym razem chłopiec nic nie odpowiedział, ale zrównawszy się z nią i widząc, że na niego patrzy, pokazał jej język.
— O, widzicie go, złodziejskie nasienie! — wrzasnęła Wojciechowa. — Prowadzą go na karę, a ono jeszcze swych dyabelskich sztuk nie porzuca. Czekaj, czekaj, ty urwiszu, będziesz ty teraz wiedział, co to znaczy język komu pokazywać. Poznasz ty, do czego to twoje gałgaństwa prowadzą!