Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/095

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to coż będzie? — rzekł pan.
— Muszę zeszyć. Mam przy sobie wszystko, czego potrzeba. Idź Filku, przynieś kufer, ja w okamgnieniu będę gotów.
— A ty — krzyknął pan do Pantałachy — potrzymaj konie! Czego stoisz jak tuman! Widzisz, że konie mucha tnie, nie chcą stać spokojnie.
— Służę jaśnie panu! — zawołał Pantałacha i poskoczył ku koniom. — Mój Boże! Ależ bo to się niebożęta zaplątały! Tprrru! Stój, kosiu!
I jednym rzutem zrobił porządek: poodpinał naszyjniki od dyszla, a potem obszedłszy do koła i uchwyciwszy jedną ręką za lejce, drugą również szybko poodpinał orczyki od sztelwagi, zarzucił je jednemu z tylnych koni na grzbiet, sam usiadł na drugiego i krzyknął:
— No, panie, jestem gotów! Bywajcie zdrowi!
Zanim pan i jego słudzy zdołali zrozumieć, co to ma znaczyć, zanim zdołali krzyknąć należycie z podziwu i przestrachu, już Pantałacha z czwórką był daleko, a zanim słudzy dobiegli do karczmy i uprosili u kogoś parę lichych szkap, by biedz w pogoń za złodziejem, już złodzieja z końmi śladu nie było. Tylko w odległości jakiej pół mili znaleźli w rowie koło drogi porzuconą uprzęż prócz lejców i kantarków. Ani koni, ani złodzieja pomimo najusilniejszych poszukiwań nie wykryto. Dopiero później, przy rozprawie sądowej o całkiem inną sprawę, pan ów, zasiadający między sędziami przysięgłymi, poznał Pantałachę i tenże dobrodusznie przyznał się do swej „sztuki“.
Ale głównie dokazywał Pantałacha z żydami. Nie