Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Chwilę szli milcząc długim, ciemnym kurytarzem, wreszcie klucznik zrównawszy się z Pantałachą, rzekł:
— Słuchaj, Pantałacha, a czujesz się bardzo słabym?
— Ja? Od czego? — zapytał od niechcenia Pantałacha.
— Od czego? Bagatela! Pięćdziesiąt kijów dostał i jeszcze się pyta, od czego.
— Kijów! — z pogardą wycedził Pantałacha. — Co mi to znaczy! Nie tyle ja już nieraz dostawałem i nie takich waszych cesarsko–królewskich kijów! Żeby to pan wiedział, co niejeden z naszej branży dostanie, gdy wpadnie w ręce takiej chłopskiej komisyi, to wtenczas byś pan wiedział, co to znaczy „wytrzymać“. A to co? Niby mię pięćdziesiąt pcheł ukąsiło.
— Ej, Pantałacha, Pantałacha — rzekł z żalem klucznik. — Czy ty się nie boisz Boga, tak marnować swój wiek i swoje siły? Dał ci Bóg zdrowie, dał ci taki talent w rękach, że co oczyma zobaczysz, to rękami zrobisz, a tyś się puścił na kradzież, zamiast spokojnie na chleb zarabiać i Pana Boga chwalić!
Pantałacha długiem, badawczem wejrzeniem zmierzył klucznika od stóp do głowy. Był to jedyny klucznik więzienny, w którym ta „psia służba“ nie wytrawiła ludzkich uczuć. Surowy w pełnieniu swych obowiązków, po za ich sferą był ludzkim, miękkim i łagodnym jak dziecko, umiał widzieć w aresztancie człowieka równego sobie, nieraz zepsutego, ale częściej nieszczęśliwego. Aresztanci nie lubili go za to, że im