Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poczciwy Zamiechowski — wyszeptał. — Przecież nie zapomniał o mnie! Niech mu Bóg da zdrowie! Ciekawym tylko co to byli za panowie, co tak chytrze wywiedli w pole tego poczciwca Sporysza.
— Co wy takiego mruczycie, nanaszku? — zapytał Prokop znowu zwracając się do niego..
— Mówię Ojczenasz do świętego Mikołaja za ten wielki dar. Słuchaj, Prokopie — dodał po chwili Pantałacha, igrając w dłoni obiema połówkami wydrążonego guldena — chcesz mieć to?
— Chcę! — radośnie zawołał Prokop.
— A zrobisz to, co ci powiem?
— Zrobię.
— Więc słuchaj! Przedewszystkiem musisz o wszystkiem, co tu widzisz — milczeć jak pień. Rozumiesz?
— Rozumiem. Milczeć.
— To znaczy — nikomu ani słowa nie mówić: ani kucharzowi, ani Sporyszowi, ani nikomu. Wiesz?
— Wiem.
— A w nocy masz spać, choćby się tu w kaźni nie wiedzieć co działo.
— Dobrze! Będę spać!
— A jeżelibyś się zbudził i słyszał co, albo widział, to nikomu nic nie gadaj. Powiedz: ja nie wiem, ja spał, niczegom nie widział. Rozumiesz?
— Rozumiem! Nie widziałem.
— Pamiętaj sobie. Jakbyś tylko słowo powiedział, to ja przyjdę, wyciągnę cię z pościeli i zataszczę cię prosto do twego domu.
— Nie, nie chcę do domu! — krzyknął Prokop, — tam mię będą bić. Wolę tu siedzieć i milczeć.