Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

którą zapomocą silnych a cienkich mosiężnych drutów przymocował do obu końców sztabki. Po całogodzinnej usilnej pracy piłka była gotowa i Pantałacha spojrzał na swe dzieło z wyrazem nieopisanej dumy i radości. Ten malutki, bezkształtny, naprędce sklecony przedmiot miał się stać dla niego kluczem wolności. O, byle tylko ten raz się stąd wydobyć! Teraz go już za nic w świecie nie złapią! Teraz ma zapewnione takie drogi i kryjówki, że wszystko pójdzie dobrze! Byle tylko na wolność!
Gdy piłka była gotową, rzucił okiem po kaźni, patrząc, gdzieby ją ukryć. A nuż klucznik wieczór przed zamknięciem drzwi zechce zrobić w kaźni rewizyę, jak się to dość często zdarzało. Uśmiechnął się, zobaczywszy na framudze u okna pół bochenka chleba własność Prokopa. Błogosławiony ten dureń, bo nawet bochenka chleba przez dzień zjeść nie potrafi! Wziął więc chleb z framugi i zaczął go uważnie oglądać.
— To mój chleb! — pisnął nieśmiało Prokop.
— Milcz ośle, przecież ci chleba nie zjem — rzekł ostro Pantałacha, rozkroił chleb w poprzek przez miękisz, nie krając skórki i wetknął swą piłkę, a następnie ścisnął chleb tak, że patrząc zdaleka nikt nie byłby dojrzał, iż chleb był w taki sposób krajany.
— Widzisz, co robię? — zapytał Pantałacha Prokopa, pożerał oczyma każdy jego ruch.
— Widzę — szepnął tenże.
— A wiesz, co ty masz pobić?
— Nie wiem.
— Ile razy mam ci to powtarzać? — szepnął surowo Pantałacha. — Masz milczeć, słyszysz?