Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszę! Będę milczał.
Po chwili wszedł klucznik z lampą w jednej a pękiem kluczów w drugiej ręce, obejrzał dokoła piec, tapczany, miejsce po pod tapczanami, framugę u okna, popatrzył w górę ku oknu, na sufit, jeszcze raz rzucił oczyma na podłogę, i życząc aresztantom dobrej nocy zaczął u drzwi zgrzytać kluczami, zamykając je na potrójne zamki. Pantałacha zaś po jego wyjściu uśmiechnął się radośnie, potarł ręce i skoczył ku framudze, by się przekonać, czy dosyć jeszcze pozostało mu od wczoraj masła, niezbędnie potrzebnego przy rżnięciu żelaza dla smarowania piłki, by przez to mniej wyraźnem uczynić jej zgrzytanie i piszczenie. Bogu dzięki, masła było aż nadto. Wszystko składa się pomyślnie.
— A teraz Prokopie, pójdziemy spać — rzekł po chwili. — I pamiętaj sobie, com ci nakazywał: masz mi przez całą noc spać jak zabity. Żeby tu jasne pioruny biły — nie powinieneś nic a nic słyszeć. Czy może będziesz jeszcze co jadł?
— A mogę jeść?
— Możesz.
— A... a przecież tam w moim chlebie wasze kluczowe ziele. A nuż zjem i pęknę! — rzekł Prokop z wyrazem nieudanej trwogi na swej dziecięcej twarzy.
— Tfu! — zawołał Pantałacha. — Przecieżeś nie z żelaza. To tylko żelazo pęka od tego ziela. Czekaj, zaraz je wyjmę. Na, teraz możesz jeść spokojnie.
Podczas gdy Prokop jadł, zwolna gryząc chleb i żując go niedołężnemi szczękami, Pantałacha nie rozbierając się rzucił się na swój tapczan, by przespać się parę godzin i nabrać sił do pracy, która go cze-