Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

skąd i jak dolatywał do niego ten dźwięk, co mógł znaczyć, jak długo trwał przed jego przebudzeniem. Czuł tylko jakąś niejasną trwogę w swem wnętrzu. Stanął więc, wytężywszy słuch i przechyliwszy się naprzód wierzchnią częścią korpusu — słuchał. Nic nie słychać, żadnego szmeru, żadnego ruchu.
— Sen mara, Bóg wiara! — szepnął Sporysz i przeżegnał się, a potem stąpając na palcach i starając się nie zrobić żadnego stuku swymi ciężkimi butami, poszedł wzdłuż kurytarza. Stawał u drzwi każdej kaźni, nachylał ucho i słuchał. Nic nie słychać, prócz przeciągłego, równego sapania spiących aresztantów. Gdzieniegdzie ten lub ów chrapnie — ale to dźwięk całkiem inny, niż ten, jaki doszedł do jego uszu we śnie. Zatrzymał się w połowie kurytarza i stał długo, z dziesięć minut, nieruchomy i milczący, czekając, czy nie powtórzy się dźwięk tajemniczy. Ale nie, dźwięk się nie powtórzył, tylko z kąta, w którym drzemał przed chwilą, rozległo się rozgłośne, gwiżdżące chrapanie żołnierza, który trzymając oburącz przyciśnięty ku sobie karabin, głowę odrzucił w tył, oparł o ścianę i spał z szeroko otwartemi i do sufitu zwróconemi ustami.
— A, tak! — rzekł Sporysz, czując się znacznie uspokojonym, gdy posłyszał to chrapanie — więc to było źródło owych dźwięków! A ja głupi myślałem już, że to może Bóg wie co takiego! Tfu na ciebie!
I Sporysz powolnym, głośnym krokiem wrócił na swe miejsce, obrócił śpiącego żołnierza na bok, tak żeby mu nie chrapał nad uchem, a następnie czując, że go sen morzy, pochylił się głową również ku ścianie