Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

które poodrzynał i poskładał w porządku Pantałacha.
— Zginąłem! — rzekł Pantałacha, stojąc obok komina i słuchając dudnienia spadających cegieł. W głosie jego słychać było tylko głuchą rezygnacyę — nic więcej, ani żalu, ani trwogi. Mimo to jednak nie stał długo na miejscu. Zdradziecki łoskot nie złamał jego energii, nie zmienił planu.
— Teraz, albo nigdy! — zawołał z dziką odwagą i rzucił się biegnąc wzdłuż dachu aż do tego miejsca, gdzie oficyna ślepym murem ogniowym wychodziła na jedną z bocznych uliczek. To była jedyna droga prowadząca do wolności, ale co prawda, droga ogromnie stroma i niebezpieczna. Mimo to jednak Pantałacha nie zawahał się ani na chwilę. Po lekkiej pochyłości blaszanego dachu zbiegł na samą krawędź, by zobaczyć, gdzie się znajduje rura, prowadząca na dół od rynny. Znalazłszy ją, położył się w tem miejscu płazem na dachu twarzą na dół i zmierzył oczyma, jak daleko znajdowała się ta rura od muru, okalającego w tem miejscu podwórze więzienne i przedzielającego je od wolnego świata. Przekleństwo! rynna odległa była od muru prawie na dwa sążnie. Ale Pantałacha wiedział, że tuż pod oknami pierwszego piętra wzdłuż całego budynku szedł szeroki gzyms. Tym gzymsem można będzie od rynny przejść na mur, a z muru już jakoś wydostać się na ulicę. By nie potrzebować skakać, Pantałacha wziął z kaźni dwa prześcieradła, na których można się będzie wygodnie spuścić z wysokiego muru.
I nie wahając się długo, nie tracąc ani chwili czasu, Pantałacha przeżegnał się i obróciwszy się twa-