rzą ku dachowi, wychylił nogi nad ziejącą dwupiętrową przepaścią i zaczął zwolna, ostrożnie zesuwać się w nią, zawisając całym korpusem w powietrzu. Ani cienia niepewności nie było w żadnym jego ruchu, nie zadrżał ani razu, zdawało się, że był lunatykiem, który zupełnie nie czuje ogromu niebezpieczeństwa, w którem się znajduje.
Lecz nagle zatrzymał się, oparty łokciami o rynnę, a obiema dłońmi jak kleszczami trzymając się wąziutkich kantów cynkowej blachy, gdzie jeden jej arkusz był spojony z drugim. Dolna część jego ciała swobodnie wisiała już w powietrzu. Lecz cóż to było? Czy przysłyszało mu się, czy rzeczywiście słyszał tuż pod sobą, na strychu stuk licznych kroków i zmieszane grube głosy ludzkie? Miałażby to być pogoń? Pantałacha strętwiał na chwilę, ale prędko się zdecydował. Zanim znajdą drabinę, zanim wlezą w okienko i wygramolą się na dach, już jego tu nie będzie. Dyabła zjedzą, jeżeli go zobaczą. A więc czem prędzej na dół, byle się dostać na rynnę! Tam już wszystko jakoś pójdzie. Ale w tej samej chwili zdało mu się, że potężne uderzenie pałką w głowę odbiera mu wszelką siłę i przytomność. Tam w dole na podwórzu słychać było łoskot równie licznych kroków, prędkie bieganie i nawoływanie. Wreszcie tuż pod sobą usłyszał Pantałacha złowrogi radosny krzyk żołnierza:
— Jest, jest! Widzicie, ot tam, z dachu się zwiesił, chce się spuszczać po rynnie!
— Jest, jest, jest! — wołało coraz więcej głosów na dole.
Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.