Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pantałacha! — zawołał prawie błagającym głosem klucznik, wyłażąc oknem na dach i wyciągając ku Pantałasze rękę — bój się Boga człowiecze, co ty robisz? Czy nie możesz już spokojnie odsiedzieć tej reszty dekretu?
— A juści nie mogę, kiedy uciekam! — odparł ponuro Pantałacha.
— I co ty sobie myślisz z tem uciekaniem? Jużeś jedenaście razy próbował szczęścia tą drogą, a zawsze ci się nie udaje. Czasby już raz rozum mieć!
— Słuchaj, panie kluczniku — rzekł Pantałacha, wciąż jeszcze na krawędzi dachu, lecz podnosząc się na kolana. — Widziałeś ty kiedy, jak chłopcy w sidła złapią sikorkę, przyniosą ją do chaty i puszczą? Co ona robi? Leci co ma siły do okna i hrym piersią o szybę. Co ona temu winna, że szyba twardsza od jej piersi! Upadnie prawie bez duchu, poleży, odpocznie, lecz skoro przyjdzie nieco do siebie, natychmiast zrywa się znowu, obleci do koła izbę i znowu rym do okna. I tak ciągle, raz po raz, dopóki albo sama nie zginie, albo szyby nie wybije. Wiesz co, panie kluczniku, idź i powiedz tej sikorce mądre słowo: czasby już raz rozum mieć!
— Ależ zmiłuj się ty nademną, człowiecze — zawołał prawie boleśnie klucznik. — Czy ja to od siebie? Czy ja bym nie rad, żeby każdemu na świecie dobrze było? Ale cóż ja poradzę? Służba nie swój brat! Kiedy się człowiek raz zaprzągł, to musi ciągnąć.
— Powiedz raczej: kiedym się raz najął za psa, to muszę być psem od stóp aż do głowy. Idź, idź,