Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

ciwnie. Wzmianka o karze, która — bez względu na to, czy wielka czy mała — czeka na niego za czyn dzisiejszej nocy, razem z myślą o tak haniebnem niepowodzeniu, była dla Pantałachy tem, czem ostroga dla spłoszonego konia.
— Dyabła zjesz, stary psie! — zawołał wpadając w pasyę — dyabła zjesz, zanim mię zobaczysz w swej przeklętej kaźni!
— Ależ Pantałacha, bój się Boga, co ty gadasz! Opamiętaj się, uspokój się! Chodź do nas!
— Nie, chodź ty do mnie! — krzyczał Pantałacha, wstając na nogi i prostując się tak, że żołnierze czatujący w dole aż oczy pozamykali ze strachu, myśląc, że ten szaleniec ot–ot straci równowagę i upadnie głową na dół. — Chcesz mię mieć — chodź tutaj! Na, bierz mię! Próbuj!
I Pantałacha wyciągnął ręce do klucznika, nie robiąc ani kroku naprzód.
— No cóż — rzekł dobrodusznie klucznik — jeżeli tego koniecznie chcesz, to dobrze, ja pójdę do ciebie. Nie myśl, że się ulęknę.
I klucznik rzeczywiście z całym spokojem i stanowczością postąpił parę kroków naprzód po dachu ku Pantałasze. Ale w tej chwili wstrzymali go żołnierze.
— Nie, panie — rzekł jeden z nich. — Czy nie widzicie, że to czysty waryat? Na co wam nieszczęścia? Pozwólcie nam tylko, my go natychmiast złapiemy jak psa na stryczek.
— Aha, przecieś się przeląkł, stary psie! — krzyczał Pantałacha do klucznika, widząc, że ten nie