Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

stanowisku czuł się nietykalnym, to przecież manewr ów jeszcze bardziej go rozzłościł.
— No, cóż ty, stary psie — wołał do klucznika — nie idziesz sam do mnie, ale myślisz mię jakimś podstępem złapać? Przysięgam ci na Boga, że pusta twoja robota. Lepiej dajcie mi spokój i idźcie sobie stąd precz, jeżeli nie chcecie dojść ze mną do jakiego nieszczęścia.
— Ależ Pantałacha — mitygował go klucznik — przecieżeś rozumny człowiek, nie dziecko i wiesz, że to być nie może, że my bez ciebie wrócić nie możemy. Lepiej poddaj się dobrowolnie.
— A kiedy mi się nie chce. Jeżeli pójdziecie stąd i tamtym w dole każecie się oddalić, to może się namyślę i wrócę, a jeżeli nie, to nie.
— Czyś ty oszalał, Pantałacha! — zawołał klucznik oburzony tą zuchwałością aresztanta, który sam zawinił i jeszcze śmiał stawiać jakieś warunki. Lecz w tej chwili żołnierz uzbrojony w stryczek, zbliżywszy się do Pantałachy na parę kroków, stanął i błyskawicznym ruchem zarzucił sznur na Pantałachę.
— Ha! — wrzasnął Pantałacha, lecz więcej nie mógł niczego powiedzieć. Stryczek chwycił go za szyję, a żołnierz drugim prędkim ruchem zaciągnął węzeł i ścisnął mu gardło, tak że mu aż oddech zatamował.
— Puść! — chrypiał Pantałacha do żołnierza, chwytając za sznur obiema rękami i starając się zwolnić przedewszystkiem węzeł na szyi.
— Do mnie! Do mnie! Trzymajcie! — wołał żołnierz szeroko rozstawiwszy nogi i ślizgając się po dachu.