strażnicy, żołnierze, nawet spora liczba aresztantów, którzy mieli przywilej chodzić wolno po podwórzu. Przyszedł wreszcie i dyrektor, kiwając głową i rozmachując rękami.
— No, Pantałacha — rzekł stanąwszy nad skrwawionym, ciepłym jeszcze trupem. — Widisz, czehos se dorobil! Ja ti powidal: sed ticho! Ja to prorokował, że se z tebou zle skonczy. A ty zawsze swoje! Masz teper, ja ti temu nie winien!
Przyszedł wreszcie zlazłszy z dachu i klucznik Sporysz blady, chłodny i nieprzytomny i długo, długo wpatrywał się w krwawą, zmiażdżoną do niepoznania twarz Pantałachy, z której tylko oczy, odarte z powiek, ogromne i nieruchome, zdawały się patrzeć na niego z wyrazem niezmiernego przestrachu i jakiegoś okropnego, krwawego wyrzutu. W uszach jego wciąż jeszcze brzmiały gniewne słowa Pantałachy: „Myślałem, że chociaż w psiej służbie, jesteś przecież człowiekiem. Ale teraz widzę, że na tobie nietylko psi mundur, ale że w tobie także psie serce!“ I biedny klucznik zadrżał całem ciałem. Kilkakrotnie usiłował odwrócić oczy od okropnego widoku tej twarzy, lecz nie mógł, coś niby przykuwało jego oczy do tego trupa. Dopiero gdy na rozkaz dyrektora dwaj aresztanci wzięli trupa na nosze i ponieśli do więziennej trupiarni, ustąpiła zmora dławiąca Sporysza i ten westchnąwszy głęboko i przeżegnawszy się poszedł do swej służby.
Pierwszym aktem tej służby było — wyśledzić, w jaki sposób dokonał Pantałacha tej swojej ostatniej