Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

na swym tapczanie, zerwał się nagle i zastąpił Sporyszowi drogę, wyciągając ku niemu ręce.
— A ty czego chcesz? — zapytał się go klucznik.
— Oddajcie mi to, co moje! — rzekł Prokop.
— Co ci mam oddać?
— A to, takie ładne, co mi dał Pantałacha.
— Idź waryacie, — opryskliwie odrzekł Sporysz — przecież muszę to pokazać panu dyrektorowi.
— A on mi odda?
— Albo ja wiem.
— A...a... ale przecieżeście wy mi obiecali oddać! — odpowiedział Prokop.
— No, cóż z tego, żem ci obiecał, kiedy nie mogę.
— Ależ ja wam za to opowiedziałem, co mi mówił Pantałacha! — rzekł Prokop, podnosząc głos.
— Toś dobrze zrobił — rzekł Sporysz — ale ja ci tego oddać nie mogę. Bo widzisz, jeżeli to Pantałasze dał święty Mikołaj, rozumiesz? — to trzeba to pokazać księdzu, ażeby on poznał, czy to jest na prawdę od świętego Mikołaja, czy może Pantałacha kłamał.
— Kiedy ja nie chcę księdzu pokazywać! — krzyknął Prokop. — Ja nie chcę księdzu! Oddajcie mi! To moje!
— Idź precz! — krzyknął zniecierpliwiony dozorca i chwyciwszy Prokopa za plecy, pchnął nim tak silnie w głąb kaźni, że biedny idyota, potknąwszy się o obręcz żelazny leżący wciąż jeszcze na podłodze, upadł rozkrzyżowany na twarz i rozbił ją sobie o podłogę. Zawrzeszczał jak dziecko, lecz zanim wstał, już drzwi kaźni były zamknięte.