Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

mógł pochodzić z tej samej kaźni! Nikogo w niej nie było prócz Prokopa, a przecież ten idyota ani piłki niema, ani obchodzić się z nią nie umie, ani interesu żadnego nie ma piłować sztaby! A przecież głos wyraźnie na tę właśnie kaźnię wskazywał. Sporysz zbliżył się ku samym drzwiom, przyłożył ucho, tak, nie było watpliwości, z tej kaźni wydobywał się dźwięk złowieszczy, rozlegał się wyraźnie, niby ostrymi grotami bił w pierś Sporysza. Klucznikowi włosy stanęły na głowie, dech w piersi zatamowało.
— Boże! To Pantałacha! — mimowoli wyrwało się półgłosem z jego piersi — i w tej chwili tajemniczy zgrzyt ustał.
Nie wiedząc, co i po co czyni, z trzaskiem i stukiem wpadł Sporysz do kaźni. Kaźnia była pusta, wszystko w niej było w porządku, tylko bezmyślne, wytrzeszczone oczy Prokopa spoglądały na klucznika z kąta, z tapczanu.
— A ty co robisz? — krzyknął na niego Sporysz, nie dla tego, by się czegoś dowiedzieć, ale poprostu dla tego, by posłyszeć głos ludzki.
— Ja... ja... spię — rzekł jąkając się Prokop.
— A nie słyszałeś nic?
— Nie, nic.
Sporysz był blady jak trup. Światło latarni, którą trzymał w ręku, padało ukośnie na jego twarz i nadawało jej wyraz martwy, okropny. Nie wiedząc co dalej czynić, Sporysz zaczął uważnie oglądać sztaby u pieca, kraty i obicia u drzwi i okna — nigdzie ani śladu piłowania. A przecież harczenie owo trwało tak długo, było tak wyraźnem, że złudzeniem nie mogło