Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

być w żaden sposób. Z ciężkiem sercem, zgarbiony i pochylony niby pod wielkim jakimś ciężarem, wyszedł klucznik z kaźni, zamknął ją i powolnym krokiem oddalił się, co chwila stając i nadsłuchując. Ale harczenia już nie było słychać. Cała reszta nocy przeszła spokojnie.
Spokojnie! To, co się działo tej nocy w duszy Sporysza, podobnem było raczej do burzy, obalającej wszelkie zapory i wyrywającej drzewa z korzeniem, niż do spokoju. W pamięci starego żołnierza ożyły pod wpływem zgryzoty wewnętrznej i niewyjaśnionego faktu wszystkie wierzenia o duchach i marach, jakiemi karmiła go młodość przeżyta pod wiejską strzechą, jakich i w wojsku niemało się nasłuchał. To, co do niedawna odbijało się od jego zdrowego rozsądku, zdrowej natury i czystego sumienia, jak od stalowego puklerza, teraz zdobywało szturmem pozycyę i nie znajdowało oporu. Sporysz już nie wątpił, że słyszał głos nieziemski, że to Pantałachy ręka sprawiała owo harczenie, że to Pantałachy duch pokutuje w miejscu swej gwałtownej śmierci i mści się na swym mordercy. Stojąc na końcu kurytarza Sporysz pierwszy raz ze śmiertelną trwogą spojrzał w jego głęboką ciemną czeluść, jak gdyby się lękał, że na tle tej ciemności w najbliższej chwili zobaczy jakieś okropne widmo, które wszystką krew w jego żyłach w lód zmieni od razu. Dreszcz go przejmował za każdym szelestem, a jednak stokroć straszniejszą od każdego szelestu była dla niego ta martwa, okropna cisza, która zalegała więzienie. Nawet żołnierz spiący obok niego na pace nie chrapał, ale oddychał tak cicho i spokojnie, że Sporysz przerażony