Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

aż ku twarzy jego zbliżył ucho, bo w jednej chwili mignęła mu przez głowę myśl, czy też żołnierz ów, posłyszawszy złowieszcze harczenie, nie umarł z przestrachu. Gdy jednak za parę godzin żołnierz się obudził i Sporysz zapytał go, czy czego nie słyszał, żołnierz najspokojniej w świecie odparł: — Bogu dzięki, nie!
— Bój się Boga, Sporysz, człowiecze, a ty jak wyglądasz! — krzyknął na drugi dzień rano jeden z dozorców, przyszedłszy do służby.
— Co? ja? A jakże mam wyglądać? — rzekł Sporysz zmienionym, rozbitym głosem.
— Jak z krzyża zdjęty! — rzekł dozorca i aż ręce załamał. — Zgarbiłeś się, twarz ci pożółkła, oczy zapadły głęboko w głowę. Co ci się stało?
— Ależ nic, nic! — rzekł Sporysz, machając ręką. — To ci się tak zdaje! Nic mi nie jest.
Dozorca wzruszył ramionami i głową pokiwał.
— Ależ tyś chory, ledwie się na nogach trzymasz, trzęsiesz się jak w febrze, masz gorączkę! — wołał dozorca, stary wojskowy towarzysz Sporysza.
— No, Bóg z tobą! Co ci się śni! Pek-zapek! — odmawiał się Sporysz, siląc się na uśmiech. — Jeszcze naprawdę wmówisz we mnie, żem chory. Nie, mówię ci, żem zdrów. To... tak tylko, nie spałem w nocy. Przespię się po obiedzie, i będzie mi dobrze.
I spiesznym krokiem oddalił się, jak gdyby starał się ujść badawczych oszu starego towarzysza. Rozumie się, że o swojej nocnej przygodzie nikomu nie mówił ani słowa. Bał się, by go nie wyśmiali. Czekał zresztą,