— I cóż ksiądz Dobrodziéj mówił dzisiaj na kazaniu? pytał stary Maciéj, podnosząc się na łóżku.
— A ślicznie prawił, kieby z książki, odrzekło kilku wieśniaków, sąsiadów Macieja, którzy po kościele przyszli chorego odwiedzić.
— Ale cóż takiego mówił Dobrodziéj, pytał uporczywie starzec, spoglądając to na tego, to na owego.
— Kiedyż to ja zdrzymnąłem się na początku kazania i już do końca nic zrozumiéć nie mógłem, odpowiedział jeden z wieśniaków, drapiąc się cały zawstydzony w głowę.
— Ot! gadał Dobrodziéj o pracy, by nie próżnować, a Pana Boga chwalić, mówił drugi młody parobczak Macieja, tęgi chłopiec, imieniem Mateuszek, który nie dla proporcyi tylko nosił głowę na karku, i uśmiéchnął się filuternie, i mrugnął czarnemi oczami.
— Oj widzę, Mateuszku, z twoich oczu, że ty najlepiéj powtórzysz mi co ksiądz Dobrodziéj mówił w kościele, rzekł Maciéj z dobrocią, a chciałbym usłyszeć co ze słowa Bożego, bo już cztéry niedziele nie byłem w kościele.
Strona:Obrazki z życia wiejskiego.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.
CO MOŻE JEDNO KAZANIE.