W powiecie Kalwaryjskim, w guberni Augustowskiéj, nad rzéką Szeszupą, leży śliczna wioseczka w malowniczém położeniu. W téj to wiosce, w najpiękniejszéj chatce, miészkała młoda wdowa Janowa, z óśmioletnim synkiem Tomaszkiem. Był to chłopczyk pełen życia, wesolutki, figlarny jak kotek. Czarne jego oczki błyszczały wcześnie rozwiniętym rozumem, a na ustach przelatywał uśmiéch swobodny. Matka pieściła go nadzwyczaj; ładnemu pieszczoszkowi wszystko było wolno, a choćby był chciał kafla z pieca, szybki z okna, pewno Janowa bez namysłu byłaby je dała. Oj będzie to z niego człek nie lada, mawiali ojcowie, z zazdrością spoziérając na ślicznego chłopaka. Któżby pomyślał, patrząc, jak Janowa całowała nieraz jedynaka, jak go swoim klejnotem i rybką nazywała, że nie zawsze takie milutkie nazwy dawała Tomaszkowi. Ale tak było niestety! — Te same usta, co całowały czoło chłopczyny, zwąc go skarbem, gołąbkiem, miotały na niego w chwili gniéwu najokropniejsze przekleństwa. Ile razy Tomaszek spłatał choćby najmniejszego figla, wtedy Janowa z zaognionemi oczyma, nie szczędziła słów najokropniejszych, jako to: a bodajżeś przepadł, nie doczekaj jutra,