Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/105

Ta strona została przepisana.

soły niemal. Bawiło go wspomnienie przerażonej miny biskupa, czuł dumę pewną, że go nastraszył... Zresztą i cóż złego uczynił? Dał się porwać naturalnemu popędowi zmysłów... cóż w tem było grzesznego. Czyż inni księża robią sobie z tego skrupuły, czyż pozbawiają się rozkoszy? Dowodem wystarczającym choćby ta ropucha, prałat, który zasiędzie niewątpliwie na ławie oskarżonych, albo wikaryusz generalny, który mimo purytańskich min, przyjmuje u siebie mnóstwo starych histerycznych dewotek, nie mówiąc już o innych, którzy mają po probostwach nałożnice zwane siostrzenicami, kuzynkami, służącemi... Pożądał kobiety i chciał ją posiąść... no i cóż... wszystko w porządku! I tak nie użył do tego celu świętokradczo konfesyonału, gdzie oddech kapłana mięsza się z oddechem pokutnicy, gdzie z warg zbliżonych wzajem do siebie płyną szeptem podniecające pytania, palące wyznania... Doprawdy, głupi był... głupi!.. Zawsze wszystko musi przesadzić, wynaturzyć, brać ze strony tragicznej, zawsze drobiazgi wyolbrzymia do wymiarów katastrofy!... Na myśl mu przyszła Maturyna, taka jaką ją widział w promieniach zachodzącego słońca, z dobrze rozwiniętym biustem, zdrową, silną jak łania i nietylko nie usiłował odpędzić od siebie tej wizyi, ale wpatrywał się w nią, uzupełniał, starał utrwalić, uczynić dotykalną, plastyczną i oszołomić się rozkoszą, która nim niedawno tak silnie