Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/134

Ta strona została przepisana.

tniejszych awanturach mówił jak o rzeczach najnaturalniejszych z nieświadomością, która sprawiała przykre wrażenie. Czuło się, że ten łagodny, słodki człowiek posunąłby się do zbrodni z równą nieświadomością złego, jak nierządnice oddają się sprzedajnej miłości. W tem strasznem haniebnem życiu, które, zda się, pochłonąć i unicestwić powinno było jego marzenie, żył samem jeno swojem marzeniem. Miał przed oczyma bezustannie coś, co wyższem było ponad wszystkie sprawy i sądy ludzkie... kaplicę. Nie istniały dlań ludy, ani indywidua, nie było sprawiedliwości ni obowiązku... nie było nic... ale była kaplica. Z przed oczu znikło mu już oddawna to, od czego się obłęd jego zaczął, tj. przywrócenie zakonu Trynitarzy. Jako opar rozwiali się korsarze, Redemptoryści, niewolnicy, św. Jan z Mathy... wszystko pierzchło. Sama jeno została kaplica i zapełniła ziemię i niebiosy. Sklepieniem jej był sklep nieba, góry ołtarzami, sośnie wszystkich borów kolumnami, ocean baptysterium, słońce monstrancyą, a huragan grał, by organ przepotężny.
A podczas gdy ojciec Pamfiliusz takie snuł marzenia, kędyś po cudzych rozstajach, opactwo w Reno opustoszałe służyło za schronisko włóczęgom bezdomnym, kochankom i kotom dzikim, biegającym po zwałach kamiennych i gżącym się do księżyca w ruinach, bladszych jeszcze w jego trupiem świetle i bardziej skostniałych.