chwilę ostatnią i zdając na przypadek ich ostateczne wykończenie.
Obszedłszy dokoła jakieś szczątki, tak aż do ziemi zrujnowane, że niepodobna było odgadnąć czem być mogły niegdyś, minąwszy dwa małe podworce, kędy widniały jeszcze ślady klasztornych arkad, drepcąc po rozmiękłej, porytej łopatami ziemi będącej jedną ogromną kałużą błota, po którego powierzchni pływały różne odpadki i walały się szczątki muru, przeszedłszy pod sklepieniem portyku o przegnitem drewnianem belkowaniu, ksiądz Juliusz dostał się na ogromne podwórze zamknięte prostokątem budynków różnej wysokości, fantastycznie poszczerbionych i rysujących się ostrymi konturami na tle nieba. Jedne ukazywały swe wnętrza/ jak skały rozsadzone eksplozyą, inne porastał mech, zielsko i krzaki tak, że podobne były raczej do jakichś ogrodów dziwacznych. Zrazu dostrzegł jeno chaos kamieni ciosanych, kłod drzewa, belek w stosach ledwo ociosanych, rozrzuconych narzędzi, a ponadtem wszystkiem szkielet rozpoczętego rusztowania i dwa żórawie z blokami na tle białawym materyałów sterczące, niby kościotrupy olbrzymich ptaków z wyciągniętemi szyjami. Smutno było i rozpacznie na tym opuszczonym wśród roboty obszarze. Niebawem wydało mu się iż słyszy głuche, miarowe uderzenia jakby motyki bijącej w ziemię. Idąc za tym odgłosem dostrzegł w odległości kilku