metrów od rusztowania na wolnym, sześciobocznym placu świeżo skopanym, połyskujące w powietrzu i opadające miarowo ostrze motyki. Spadało w równych odstępach czasu i wznosiło się w górę, ale dostrzedz nie można było ramienia, które je w ruch wprawia. Ksiądz Juliusz poszedł w tym kierunku i nabłądziwszy się wśród labiryntu kamienia łamanego, przeskoczywszy mnóstwo wielkich głazów i jezior wapna, obszedłszy dużo stert drzewa, zobaczył wreszcie w głębokim rowie ojca Pamfiliusza. Stał z nogami we wodzie z spotniałą czerwoną twarzą i kopał zaciekle.
— Dzień dobry ojcze! — pozdrowił go ksiądz Juliusz.
Ojciec Pamfiliusz podniósł głowę i zawołał z radością i zdziwieniem poznawszy gościa:
— A to ksiądz sekretarz! Przychodzi ksiądz zobaczyć mą fabrykę. Bardzom rad,... widzi ksiądz sam... robota postępuje... prawda?
— Cóż robisz ojcze w tym rowie! — spytał ksiądz Juliusz.
Ależ naturalnie... kopię, kopię fundamenta mój szanowny... Tylko pogoda coś nie sprzyja... Ale to nic!
Ojciec Pamfiliusz wypuścił z rąk motykę obtarł długą zapryskaną błotem brodę i opuścił na nogi habit aż do pasa zakasany.
— A nie sprzyja czas — powtórzył — wszystko podchodzi wodą. Podaj mi ksiądz rękę, to wyjdę
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/138
Ta strona została przepisana.