Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/150

Ta strona została przepisana.

chodzi dzień święty. Dźwięczały świętalnie, radośnie, mówiły o spoczynku błogosławionym po pracy, a głos dzwonów katedralnych silniejszy od innych i głębszy niósł dobrą nowinę aż w doliny. Ksiądz Juliusz zasłuchał się w ich dźwięki złagodzone odległością i doznał bardzo miłego uczucia, ale istoty jego i przyczyny nie umiał sobie wyjaśnić. Napięcie nerwowe znikło, wzruszenie jakieś objęło serce i bez wstrząśnięć, bez bólu poczęły z oczu jego płynąć łzy. Dzwony biły długo i długo płakał ksiądz Juliusz. Tym czasem zbliżyła się doń biedna kobieta, wyniszczona, chuda z twarzą koloru kamiennego. Okryta była smrodliwymi łachmanami, nogi miała bose, ciągnęła wózek w którym spało na słomie dwoje nędznych i chudych dzieci.
— Co łaska dobrodzieju! — rzekła.
Ksiądz Juliusz dostał z sakiewki dwa złote luidory, położył je na dłoni biedaczki i rzekł:
— Macie... to nie odemnie zresztą... to od księdza biskupa... pomódlcie się na jego intencyę i na moją... i niech To od was odsunie na parę dni troskę o życie.
Dzwony zamilkły gdy przestępywał próg biskupstwa, ale czuł w sercu i w uszach słodkie wibrowanie. W szedł do swego pokoju, padł na kolana przed obrazem Ukrzyżowanego i bijąc się w piersi błagał: