Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/154

Ta strona została przepisana.

dyńcze słowa. Przeciwnie, ksiądz Juliusz mówił z namaszczeniem, płynnie, pochylając się z szacunkiem przed biskupem.
— Nie mam zgoła śmiałości narzucać Waszej Eminencyi czegokolwiek, radbym udzielił jeno rady, a przedewszystkiem pragnę powiedzieć co o Waszej Eminencyi mówią w świecie katolickim.
Biskup aż podskoczył na krześle. Oczy mu wyszły niemal na wierzch z przerażenia.
— Wiec... więc mówią o mnie coś w świecie katolickim?... No i cóż mówią?
— Przedewszystkiem — począł ksiądz Juliusz — wszyscy jednogłośnie oddają najwyższe pochwały Waszej Eminencyi z tytułu administracyi dyecezyi, wszyscy wielbią jego miłosierdzie, litość, sprawiedliwość... ogólnie tylko żałują wszyscy, ze w pewnych ważnych okolicznościach Wasza Eminencya zajmuje niejasne, mało zdecydowane stanowisko... listy pasterskie naprzykład wydają się... nieco... wodniste... ogólnikowe... czego innego spodziewano się po Waszej...
Biskup rzucił się na krześle nerwowo.
— Czegóż to chcą od mojej Eminencyi? — krzyknął — cóż im dać może moja Eminencya?.. Czyż mam spalić i zatopić w krwi dyecezyę?... To nie moja rola!... Nie jestem rozbójnikiem!
— Ależ nikt tego nie żąda! — mówił dalej ksiądz Juliusz z gestem łagodnego protestu. — Wszyscy oczekują jeno większej siły, zdecydo-