wić i natychmiast nastało milczenie. Bezkrwiste wargi staruszka drżały, zęby szczękały i z bolesnym wysiłkiem cichym, ledwie dosłyszalnym, przerywanym głosem konającego, rzekł:
— Księże Dervelle... to ja,... ja cię wyganiam!.. Uczyniłeś...
— Ty! — ryknął Juliusz, w którego oczach mignął krwawy błysk szału — Ty... mnie?
Uczynił gest jakby rzucał się na kogoś.
— Ty!... Ha, ha, ha, ty nie masz prawa! — Skradłeś testament.... Ha, ha, tobie infuła? Wiesz co dla ciebie stosowne?... Oto cztery stopy łańcucha z kulą na końcu.
Biskup krzyknął, otwarł usta, rzucając w bowietrzu skostniałemi rękami opadł na fotel, potem głowa stoczyła się na piersi, ramiona obwisły... zemdlał.
Nazajutrz ze świtem ksiądz Juliusz wyszedł z biskupstwa. Spakował kuferki i postanowił wyruszyć tego jeszcze wieczora. Ale dokąd? Nie wiedział. W kierunku rodzicielskiego domu zwracają się oczy każdego nieszczęśnika łaknącego pociechy. Ale ksiądz Juliusz nie lubił rodzinnego miasta, nie wiązało go z niem żadne wspomnienie miłe, żadna radość dziecięcego wieku. Nieznośną wydała mu się sama myśl powrotu do Viantais.