Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/183

Ta strona została przepisana.

mią do poziomu gruntu. Skończywszy pracę, powiedział:
— Winienem ci był tę przysługę, cichy zdobywco gwiazd, naiwny tkaczu złotolitych materyj z dymu... Śpij i marz... marzyć teraz możesz wiecznie... nikt cię nie zbudzi... jesteś szczęśliwy
Wziął motykę, owinął dokoła żeleźca gałązkę cierni i wbił ją w ziemię na środku grobu w miejsce krzyża.
Potem osunął się na ziemię wpół omdlały.
Ale zawrzał mu w piersiach bunt, więc zerwał się z grymasem na twarzy, błyskając zjadliwie oczyma. Wodził wzrokiem wokoło, po rozwaliskach, grobie, w którym spoczywał ojciec Pamfiliusz i sześcioboku kaplicznym, który porastać poczynały ciernie i myślał:
— Tak, więc to jest ideał... umiłowanie... poświęcenie... cierpienie... Bóg... wszystko, do czego wyciągamy ręce, wszystko, za czem łkają dusze nasze... tak to wygląda?.. Trochę gruzu, błota, cierni! I tem to nas ogłupiają czasu młodości, tem nam zasłaniają realne prawdy życia, które jest nienawiścią i walką bezlitośną i po to czynią z nas ofiary snu straszliwego i nienasyconego... miłości? Miał sen ten nędzny mnich, miał miłość swą... A miłość i marzenie zdegradowawszy go, oszpeciwszy, okrywszy wstydem wszelakim, zabiły go wreszcie skrytobójczo... i cóż z niego zostało? Kupa błota i ścierwa! Na czemże więc, na jakiem