niepewność i obawa przyszłości czarnej, beznadziejnej, skierowały jego myśli ku kwestyom mniej filozoficznym, bardziej ziemskim.
Przedewszystkiem wyjazd swój uznał za zbyt pospieszny i odłożył go do dnia następnego. Cokolwiekby miał przedsięwziąć w najbliższej przyszłości, nie mógł przecież opuścić miasta, nie pożegnawszy biskupa, nie wyraziwszy żalu i skruchy... Ale gdzie się udać? Przypuściwszy, że ludzie wreszcie zapomną kiedyś o jego postępku, długie miesiące, całe lata może upłyną mu na pokucie i przez ten czas nie wolno mu będzie spełniać swych funkcyj. Zresztą zdecydowany był odmówić udania się na wygnanie w charakterze wikarego w małej mieścinie. Słowo »wikary« przywodziło mu na myśl wikaryusza generalnego i nienawiść zapalała się w jego sercu.
— Ta kanalja winna wszystkiemu, co mnie spotkało! — rzekł do siebie. — Drażnił mnie i dałem się unieść... Gadzina! Kanalia!...
W tej chwili nie miał pretensyi do nikogo, ani do społeczeństwa, ani religii, ani ideału... tylko do jednego wikaryusza, przyczyny całego nieszczęścia. Układał sobie różne straszne, wyrafinowane sposoby zemsty.
Wrażenia najróżnorodniejsze tłoczyły się, wypierając wzajem i potrącając. Przypomniał sobie swe kazania majowe przyjęcia w towarzystwie. Wspomniał tłum, zachwycony, ujarzmiony jego słowem...
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/185
Ta strona została przepisana.