— Sam to rozumiesz mój księże, że po tem co zaszło zostać tu nie możesz!
— Eminencyo! — wyjęknął ksiądz Juliusz do głębi wzruszony — To było szaleństwo... chwila szaleństwa...
Szukał słów i nie mógł ich znaleść. Wobec tego biednego, poczciwego, słabego, bezbronnego, a tyle razy i tak podle przez siebie dręczonego człowieka, ksiądz doznawał nieokreślonego uczucia trwogi, żalu i przygnębiającej litości równocześnie. Zdawał mu się, małym ptaszkiem wróblem, który z ufnością przyleciał i siadł mu na ramieniu, a on go wziął do ręki i zdusił powoli... okrutnie... Biskup mówił dalej z wysiłkiem:
— Wakuje jedno probostwo... w Randonnai... Jestto dobre probostwo... Postanowiłem dać go księdzu... bo nie chcę zgorszenia... Będą może trudności, ale je usunę... Wracaj do matki... Napisałem do niej, że jesteś słaby, zdenerwowany i potrzebujesz odpoczynku... Czeka cię... Żyj zbożnie i cicho... i módl się, módl się ciągle, bezustannie.
Księdzu Juliuszowi z wzruszenia uginały się kolana. Chciał wyrazić wszystko co czuł w tej chwili, całą słodycz tego i bezmierną gorycz, ale nie mógł. Nieznana jakaś moc sparaliżowała mu mózg, serce i język, zgłupiał nagle i bełkotał tylko:
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/189
Ta strona została przepisana.