Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/214

Ta strona została przepisana.

Cisza panująca na stacyi, przerywana jeno dzwonkiem telegrafu i dolatującym z poza budynku dźwiękiem dzwonków naszych koni, odzywających się za każdem parsknięciem, zwiększała jeszcze mój strach. W tej ciszy wszystko nabierało niepokojącej, wprost okropnej nieruchomości. W stronę Paryża słała się równia, pełna groźby tajemniczej, smutna i miedziana jak chmura, z której ma wypaść piorun. Ledwie dosłyszałem, jak matka mówiła:
— Uważaj na to, co ci mówię... staraj się uśmiechać... nie bądź jak mumia!
Wpatrywałem się trwożliwie w szyny, co wiły się w dal po żółtej ziemi, niby niezmiernie długie węże.
Kilku podróżnych chłopów wyszło z poczekalni, ukazał się naczelnik stacyi bardzo zaaferowany, służba kolejowa przewoziła na wózku pakunki i kufry.
— Nareszcie i pociąg — rzekł ojciec. — Odsuńcie się w tył!
Równocześnie posłyszałem zrazu daleki, potem zbliżający się coraz to bardziej świst przeraźliwy, który pchnął mię w serce niby nóż. Odpowiedziało mu beczenie rogu. Rozległy się jakby ryki i wrzaski rozwścieklonych zwierząt, straszny zgiełk, coś okropnego, rozpętanego leciało na nas.
Byłem pewien, że cały ten hałas, cały łomot, od którego drżały ziemia i niebo, że wszystko to