promyk szczęścia i marzeń. Ale po kilku miesiącach zapomniałem o niej.
Od pamiętnej awantury w dniu przybycia widywaliśmy stryja Juliusza tylko na ulicy. Nie kłanialiśmy się sobie. Dwie próby pogodzenia, przedsięwzięte przez dawnego proboszcza, spełzły na niczem. Rozbiły się o jego postanowienie silne i niezmienne. Proboszcz nie mógł wydobyć z księdza Juliusza nic prócz:
— Bydlęta!... Ciągle żyłem w śród bydląt!... Niech mi dadzą spokój!...
Gdy rozumowanie i prośby nie pomogły, proboszcz postanowił użyć pogróżki.
— Słuchaj mnie księże! — mówił, usiłując głosowi swemu nadać przerażające brzmienie — Chcesz się tu osiedlić jako ksiądz prywatny!... Nie możesz tego uczynić bez mego pozwolenia... Otóż stawiam warunek... Dam pozwolenie, ale pogódź się wpierw z rodziną!
Ale ksiądz Juliusz syczał jeno w dalszym ciągu:
— Bydło!... bydło... niech mi dadzą spokój!
— Proszę się zastanowić księże... Nie wiem, jak się tam przedstawia sprawa, ale to wiem, że wiele rzeczy w porządku nie jest!... Proszę mnie nie doprowadzać do ostateczności!... Poskarżę się biskupowi.
— Idź na skargę do dyabła!... Bądź pan zdrów!... Niech mi dadzą spokój! Bydło!...
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/229
Ta strona została przepisana.