Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/233

Ta strona została przepisana.

wonią, wdrapując się na stare mury śmiało, strojąc je w przecudne arabeski, mieszając z przecudną mozajką kamieni i festonami dzikiego wina. Wszystko łączyły z sobą, niby liany, girlandy leśnego powoju, a drzewa owocowe niegdyś deformowane nożem ogrodnika, rozpościerały teraz śmiało omszone, sękate gałęzie koloru bronzu, przeładowane młodymi, różowymi pędami, w których gnieździły się ptaki. Cisza tu panowała taka, jakby wieki i zdarzenia nie śmiały przekroczyć bram tego raju. Tak blisko ludzi, a jednak tak daleko, założyła swe osiedle przyroda, wieczysta młodość i nienazwane, nie splamione wzrokiem człowieczym piękno. W jednym kącie ogrodu zegar słoneczny wąskim paskiem cienia wskazywał płynące zwolna godziny.
Przez ciąg kilku dni myśli mych rodziców nie opuszczały »Kapucynów«, nie poto jednak, by roskoszować się pięknem i ciszą tego zakątka, ale by przeniknąć, co może tam robić ksiądz Juliusz. Ogarnęła ich wielka ciekawość, chcieli się dowiedzieć za jakąbądź cenę. Od rana do nocy słyszałem tylko wykrzyki, pytania, domysły. Co może czynić? Co mówi? Czemu się kryje? Ach, u »Kapucynów« dziać się muszą rzeczy straszne! Czemuż nie zamieszkał, jak każdy porządny człowiek w jednym z domów miasta? Ma z pewnością jakieś zbrodnicze zamiary! Ze zwyczajną u uczciwych kobiet prowincyonalnych skłonnością pod-