na wystających policzkach. Odgadywałem, że pod długą, do kolan sięgającą bluzą z dymki, kryje się ciało wątłe, okrywające słaby drobny kościec. Miał dziwnie długie i suche ręce, jakich u żadnego nie widziałem dziecka, a w oczach ciemno szafirowych leżała taka myśl uparta, że nie miło było w nie patrzyć.
Wlepiony ciągle we mnie wzrok Jerzego drażnił mnie nieznośnie. Zdawało mi się, że ciężar jakiś niezmierny zgniata mi czaszkę. Nagle spytał:
— Nigdy nie miałeś ochoty iść sobie... odejść daleko... bardzo daleko?
— Nie — odparłem — Czemu pytasz mnie o to Jerzy?
Zwrócił się ku oknu i wskazując wyschłą ręką, ciągnął dalej:
— Bo tam... musi być piękny kraj... tam, ponad dachami... i dalej ponad lasami... Wczoraj wieczór, podczas gdy moi rodzice byli u twoich, wybierałem się... dalej niż to wszystko... Wstałem, ubrałem się... ale drzwi były zamknięte... Więc położyłem się napowrót i śniłem o różnościach... To daleko ta Ameryka... powiedz?
— Ale czemu się o to pytasz Jerzy? — powtórzyłem.
— Bo zeszłego roku czytałem książkę... Mowa była o dzieciach... mieszkały na równiach
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/252
Ta strona została przepisana.