Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/253

Ta strona została przepisana.

ogromnych... w lasach... goniły po łąkach, gdzie kwitły kwiaty, za pięknemi zwierzętami... Na drzewach siedziały papugi, rajskie ptaki i dzikie pawie... Nie miały ani ojca ani matki!... To wszystko działo się w Ameryce... Powiedz, czy to daleko?
— Nie wiem — odparłem niepewnym głosem.
— Nie wiesz... szkoda!... Chciałbym iść do Ameryki, albo gdzieindziej... parę razy widziałem po drogach dzieci pasące krowy... Krowy gryzły trawę... dzieci zbierały jaskry i robiły ładne bukieciki, albo jadły morwy, kryjąc się po krzakach... To musi być miło paść krowy!... Czy dzieci co pasą krowy mają rodziców... powiedz?
— Nie wiem.
Jerzy zachmurzył się.
— Ach, ty nic nie wiesz! — westchnął.
Ale począł znowu:
— Czasem widzę, jak przejeżdżają wozy akrobatów... wielkie wozy żółte i czerwone z małemi okienkami i kominkiem, z którego dym idzie... Wiesz, mam wielką ochotę pójść sobie z nimi... Czy wiesz dokąd jadą?
— Jadą do miast... daleko.
— Może aż do Ameryki?
— Może!
Namyślał się czas jakiś, potem przyciągnął mnie do siebie, pocałował i rzekł: