Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/255

Ta strona została przepisana.

— A więc czemuż ich teraz już nie kochasz?
Jerzy zakrył twarz rękami, oparł na nich głowę i załkał?
— Bo robią świństwa!... świństwa!... świństwa!
Nagle przestał płakać, ogarnęła go wściekłość.
— Świństwa robią! — powtórzył. — W nocy zdaje im się, że śpię... A ja słyszę wszystko!... Zrazu myślałem, że się biją, że się dławią wzajem... Łóżko trzeszczało... matka jęczała zduszonym głosem... Ale nie... raz ujrzałem... robili świństwa!
Porwał go suchy kaszel. Odwróciłem głowę, zmięszany czemś, czego nie umiałem nazwać, ale co mi się wydało strasznem i haniebnem. Mały kaleka mówił po chwili dalej:
— I jakże chcesz, bym ich kochał... czyż to możliwe?... Niech mnie zbiją na kwaśne jabłko, Niech mnie na całe dni i noce zamkną do komórki z węglem... mniejsza z tem, kochać ich nie przestanę... Ale to!... Nie śmiem im spojrzeć w twarze... Rumienię się, ile razy przesunie się koło mnie suknia mojej matki. Patrzę i widzę ich nie takimi jak się przedstawiają... widzę ich ciągle, jakimi byli w nocy... i dlatego pragnę odejść precz... daleko... w kraj, gdzie dzieci nie mają rodziców... gdzie na drzewach, jak w Ameryce, siedzą piękne ptaki i śpiewają.