Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Nie będzie nigdy śmiał zaproponować mu czegoś podobnego... No, więc cóż mu powie?... Oczywiście nic.
— A gdybym tak wziął ze sobą Alberta — pomyślał.
Czuł, że musi mieć przy sobie kogoś, inaczej nie ośmieli się pojawić przed straszliwym Juliuszem. Zdawało mu się, że obecność moja nada mu więcej powagi i pewności siebie, myślał też, że w mojej obecności ksiądz Juliusz będzie się więcej hamował. I tak rozmyślając, chodził z kuchni do gabinetu, z gabinetu do salonu, prostując krzesła i instynktownie macając się po kieszeniach dla upewnienia się, że nie zapomniał instrumentów. Matka wypchnęła go za drzwi, mówiąc.
— No, idźże nareszcie... czegóż czekasz?... czego się boisz? — A gdybym tak zabrał malca? Możeby to lepiej wyglądało.
— Ależ, oszalałeś chyba?... Idź natychmiast i staraj się, by cię przyjął w bibliotece!
Nieobecność ojca trwała ledwie godzinę. Wrócił wesoły. Kroki jego, tętniące po ubitej glinie podwórza, zwiastowały zwycięstwo.
— I cóż? — spytała wzruszona i pobladła matka.
— Załatwione... godzi się... Począwszy od jutra może Albert chodzić do niego.