otwartem oknie. Dyszał ciężko, w gardle go dusiło. By odpędzić od siebie myśl o śmierci nie chciał dopuścić lekarza, zmienić w czemkolwiek trybu życia ni wyrzec się upodobań. Chodził i wracał, pracował w bibliotece, coraz częściej zamykał się w pokoju z kuferkiem, oczy połyskiwały mu dziwnie jak dawniej, a ciało jego pochylone i wychudłe, łamało się niemal we dwoje. Jedyną rzeczą, na którą sobie z racyi choroby pozwolił, było odprawianie mszy najwyżej raz na tydzień, w niedzielę. Przez kilka nawet niedziel wyczekiwano nań daremnie. Dzwony dzwoniły, a ksiądz Juliusz nie zjawił się. Pasya porwała proboszcza Blancharda. Przekonany, że choroba była stryjowi jeno pretekstem do zaniedbywania obowiązków, gdyż nie zaprzestał przechadzek, począł mu czynić wymówki.
— Robię co mi się podoba! — oświadczył stryj, i jeśli jestem zbyt słaby, by odprawić mszę, a mimo to mam dosyć sił do spaceru, to jestto zjawisko fizyologiczne obchodzące jeno mnie sam ego... Proszę się zająć swymi wikarymi!...
Proboszcz przybrał postawę i minę straszliwie urzędową.
— Księże Dervelle, zostawiłem cię dotąd w spokoju, gdyż jesteś członkiem jednej z najlepszych rodzin miasta, odznaczającej się pobożnością, rodziny, którą cenię i szanuję...
— Doskonale! — przerwał ksiądz Juliusz —
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/284
Ta strona została przepisana.