jących dech ust, wydobywa się długie, głębokie westchnienie, przeciągły jęk.
— Stryju! Stryju!
Wołam, ale nie jestto już okrzyk przerażenia, w głosie mym brzmi radość.
— Żyje!
Stryj spogląda na mnie wzrokiem, który zdaje się wydobywać z otchłani, z piekła. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, gdzie jest... Zwolna ożywiają się jednak jego oczy, leży teraz w nich zdziwienie... Bez ustanku spogląda to na mnie, to na stolik, na którym leży książka... pyta wzrokiem... szuka... upokarza się, prosi o przebaczenie. W jednej minucie wyraża wszystko, co mu nasuwa myśl i pamięć powracająca.
— Albercie, to ty?
— Tak stryju... tak, to ja!
Z bolesnym wyrazem twarzy, litością i niewysłowionym smutkiem, którego nigdy nie zapomnę, stryj szepce:
— Biedne dziecko... idź... idź... biedne dziecko!
— Nie mój stryju, jesteś chory, nie pójdę, będę nad tobą czuwał.
— Idź mój drogi chłopcze, idź biedne dziecko... To już przeszło... Idź... chcę byś odszedł stąd!...
Nazajutrz spotkałem stryja na podwórzu, przy płonącym stosie chrustu. Obok niego leżała kupa książek. Brał po jednej, rozdzierał i rzucał w płomienie.
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/295
Ta strona została przepisana.