Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/301

Ta strona została przepisana.

Spojrzał mi bystro w oczy, tak, że uczułem, iż pod jego wzrokiem oblewam się rumieńcem, choć nie umiałbym powiedzieć czemu.
— Założę się, żeś marzył nieraz o... rzeczach... o różnych rzeczach... odpowiadaj!
— Nie, nie, stryju! — wybąknąłem, rumieniąc się coraz silniej.
— No... nie kłam!... Odpowiadaj!
Milczałem.
— Więc czemuż się rumienisz?... Aha... widzisz, gałganie jakiś!...
W tej chwili Magda, która nie wiedziała widocznie, żeśmy wrócili do domu, poczęła wołać biegając po ogrodzie:
— Jegomość! Jegomość!...
— No, coż tam znowu? — spytał stryj.
— Musi jegomość iść zaraz z Panem Bogiem i olejami świętymi... Człowiek jakiś czeka w kuchni...
— Człowiek?... — krzyknął stryj — Cóż to... czy kpi sobie ze mnie? Cóż mnie to obchodzi... Czyż jestem proboszczem?
— Człowiek ten — tłumaczyła Magda — powiada, że księdza proboszcza niema na plebanii, ksiądz wikary Desroches leży w łóżku... a drugi wikary na urlopie!... To jakaś młoda dziewczyna, napoły martwa.
— Dobrze!... Pomówię z tym człowiekiem —